wtorek, 27 listopada 2012

NA OKO TO CHŁOP W SZPITALU UMARŁ

Tak, na oko. Na oko robiłam ciasto, którego prawdopodobnie już nie ma, bo zostało zjedzone w trybie natychmiastowym przez przeurocze stado wygłodniałych lemurów. Ku mojemu niepocieszeniu nie zdążyłam nawet zrobić zdjęcia, a szkoda, bo było śliczne, chociaż marzyło mi się ono w okrągłej formie do tarty (podpatrzone u Liski z White Plate - ot, proste, a cudne), a wyszło jak zwykle na prostokątnej blaszce. No nic, czekam nadal na dzień, w którym ktoś ulituje się nade mną i sprezentuje mi taki "suwenirek".
Większych proporcji do tej szarlotki - tak, to była szarlotka - nie ma. Oby tylko kruche ciasto wyszło dobre. Ja tym razem nie robiłam go na zwykłym maśle, a na tym roślinnym, czego zupełnie nie żałuję, bo stwierdzam, że kruche wyszło mi najlepsze w dotychczasowej karierze. Obeszło się bez siekania nożem, od razu zagniotłam ciasto, no i co jak co, ale pierwszy raz piekłam bez termoobiegu. To takie moje odkrywanie, które jak widać czasem się przydaje. Na drugi raz potrzymam tylko pianę dłużej w piekarniku, albo zamiast piany zrobię kruszonkę, której mi coraz bardziej brakuje.

Szarlotta z gruszką

na kruche:
2 szklanki mąki krupczatki
250g masła (u mnie było roślinne)
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2 opakowania cukru wanilinowego
2 łyżki cukru
6 żółtek

piana:
6 białek
cukier puder (około 0,5-1 szklanki)
szczypta soli

do tego:
po 2-3 duże jabłka i gruszki
cynamon
mała garść cukru do posypania
masło i bułka tarta do formy

Wszystkie składniki ciasta szybko ze sobą zagnieść, zawinąć w folię i odłożyć na pół godziny do lodówki. Pianę ubić na sztywno i połączyć z cukrem. Jabłka i gruszki pokroić na półplasterki (nie obierać). Formę wysmarować masłem i wysypać bułką, po czym wylepić ciastem (może być bez rantu). Na cieście ułożyć dość ciasno jabłka i gruszki, posypać cynamonem i cukrem. Wstawić do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni na 25-30 minut, po czym wyjąć, przykryć pianą i ponownie zapiekać aż piana się zezłoci.

A lemurom chyba smakowało :)

Co prawda nie ma zdjęć ciasta, ale podrzucam kawałek siebie z moim ostatnim "dzieckiem" rzeźbiarskim - tak oto pracują uczniowie liceów plastycznych w całej Polsce na chwilę przed przeglądem makroregionu.


Pozdrawiam Was ciepło i chorobliwie z łóżka z nadzieją, że nikogo poza mną nie dopadła jesienna grypa.

sobota, 27 października 2012

JESTEŚMY W DOMU

Dziś rankiem, późnym, koło 12.15, mała, aczkolwiek uzdrowiskowa i ponoć osławiona gdzieniegdzie miejscowość, w samym centrum dom, którego część poddasza oblegam od kilku miesięcy. Za oknem śnieg, mi zimno w stopy, bo jak zwykle nie umiem uznać skarpet noszonych do japonek, chociażby ze względu na ryzyko wywrócenia się - czy jest w sumie jakiś kamikadze, który się na to porywa? Kilka gratów, jedna fajerka, składownia ciuchów, które czekają na nowych właścicieli. Dopiero dziś zaczęłam lubić swoje małe mieszkanie, o ile można to tak nazwać. A najbardziej lubię wersalkę, starą i skrzypiącą, ale za to emanującą jakimś nieopisanym pierwiastkiem przyjemności. Z racji tego, że nie posiadam w moim mikroświecie stołu wersalka pełni multifunkcję stołu, łóżka, leżanki, siedzianki (?) i niestety chwilami kosza na pranie. Dziś jednak została odgracona i znowu zagościło na niej późne, leniwe retro śniadanie godne równie leniwej plastyczki. Nikogo raczej dziś nie zaskoczę, ale i po co? Przecież jestem w domu.



Francoisy* z serkiem ziołowo-cebulkowym
porcja absolutnie dla singla, ale serka zostanie na kolację

na francoisy:
3 kromki dowolnego chleba (u mnie dziś był tostowy)
2 jajka
łyżka mleka
olej do smażenia

na serek:
pół kostki tłustego twarogu
duża łyżka gęstego jogurtu
łyżeczka mleka
pół średniej cebuli
sól, pieprz, czubryca czerwona**

Najpierw najlepiej przygotować serek - cebulkę drobno posiekać i w niewielkiej miseczce połączyć ze sobą twaróg, jogurt, mleko i cebulę. Doprawić do smaku.
A francoisy to kolejna prosta filozofia. Jajka roztrzepać z mlekiem w głębokim talerzu, zamaczać w nich chleb, smażyć na silnie rozgrzanym tłuszczu. Można je podawać na słodko lub na słono. Ja zdecydowanie wolę na słono, z jakimkolwiek dodatkiem, dziś padło na serek.


A co poza tym? Dalej projektuję, pierwszy pokaz był bardzo udany, dalszy rozwój jest już chyba nieunikniony. Szkoły staram się nie zaniedbać mimo ostatnich chorób, które wyrwały mi praktycznie cały pierwszy miesiąc 3 klasy z życiorysu. Dalej odrywam siebie, mimo tego, że mam tylko jedną fajerkę, garnek i patelnię. Na koniec ja i kawałek mojego wersalkowego świata:


ps. *francoisy to moja nazwa tostów francuskich **czubryca czerwona to wyrazista w smaku mieszanka przypraw kojarzona głównie z kuchnią bułgarską - można ją znaleźć na allegro, ale uważajcie na skład!

niedziela, 16 września 2012

RANKIEM

Rankiem jemy, rozmawiamy, czujemy bardziej. Ja ostatnimi czasy ranki spędzałam albo samotnie, w moim "nowym mieszkaniu", albo w szpitalu, który mnie przetrzymał przez kilka dni razem z moim przyjacielem o imieniu Gronkowiec. Ranek to dla mnie najlepsza pora na gotowanie, chyba nawet jeszcze lepsza niż noc, kiedy nachodzi mnie najwięcej kulinarnych myśli. Może to wina wiecznie głodnego żołądka, który nocą dopomina się jeszcze więcej i więcej? Ach, katusze!
Rankiem przychodzą myśli o dietach, ale niekoniecznie dietetyczne są przepisy. Ten dzisiejszy jest - ale niekoniecznie w moim wykonaniu. Ponoć uwielbiany przez ludzi na diecie dra Dukana... Ja tej diety się nie tykam, i zdaję sobie sprawę z tego, że gro osób może na mnie pogrzmieć, że to taka cudowna metoda, ale ja po prostu jestem na nie - bynajmniej nie wynika to z autopsji, a z wielu doświadczeń moich znajomych, które straciły na tym zdrowie.
Wracając do przepisu - placki otrębowe w wariacjach, malutkie, delikatne, puszyste. Trzeba tylko uważać przy smażeniu bo: 1. są bardzo delikatne i lubią się rozpadać, 2. łatwo je przypalić, a nie każdy lubi wcinać "witaminkę B", jak to mawiała moja prababcia. Ale placki to nie tylko dobre śniadanie, ale też fajna podjadka w międzyczasie. Osobiście robiłam małe placki, na 1-2 kęsy. Wychodzi różnie - malutkich placków wychodziło mi około 12, ale można zawsze podwoić czy nawet potroić ilość ciasta podstawowego, proste.


Placuszki otrębowe w kilku odsłonach

wersja podstawowa:
6 łyżek otrębów owsianych
2 jajka
duża łyżka gęstego jogurtu naturalnego
łyżka serka homogenizowanego
odrobina oleju do wysmarowania patelni

Wszystkie składniki wymieszać ze sobą i odstawić na kilka minut, by otręby napęczniały. Jeszcze raz zamieszać. Patelnię wysmarować olejem, łyżką formować małe placuszki, smażyć z obu stron do zrumienienia.


W moim wykonaniu wyszły jeszcze 3 wersje placków, o których tylko napiszę, bo zdjęć nie zdążyłam zrobić - stado wygłodniałych wielbłądów pochłonęło je w trybie natychmiastowym. Dodam tylko, że placki z dodatkami należy smażyć na większej ilości tłuszczu, który musi być mocno rozgrzany.

Placki na nutę włoską - do ciasta podstawowego dodajemy pokrojonego drobno pomidora, małą cebulkę, przeciśnięty przez praskę ząbek czosnku, sól, pieprz i dużo ziół - bazylia, oregano, itp.

Placki zamiast tostów - do ciasta podstawowego używamy serka z czosnkiem zamiast naturalnego. Dorzucamy pokrojoną szynkę (około 4-5 plastrów) i starty żółty ser (nie za dużo). Doprawiamy wg uznania.

Placki na słodko - w tym wypadku warto użyć serka waniliowego, można nawet nie używać jogurtu, a sam serek w większej ilości. Do tego starte niewielkie jabłko, cynamon i po łyżeczce miodu i cukru.

 
To tylko kilka moich osobistych odsłon, tak myślę, żeby w najbliższym zrobić następne - może suszone morele i śliwki byłyby dobrym dodatkiem...?

PS. Tak przy okazji zapraszam wszystkich z Podlasia - ale nie tylko - na pokaz mojej (i nie tylko) pierwszej w życiu kolekcji i jeszcze proszę o kciuki, aby wszystko spokojnie dociągnąć do końca :)

wtorek, 7 sierpnia 2012

PO-RZECZKI

Tak jak obiecałam, wspominam o cieście. Nie jest to ciasto drożdżowe, o co pytała Monika w komentarzu pod poprzednim postem. To bardzo proste, ucierane ciasto. Oczywiście ja jako kobieta prawie-pracująca i prawie-nie mająca czasu (nawet w wakacje) - musiałam je zrobić w ciągu pół godziny. I wyszło nawet mniej, nie licząc pieczenia. Bez zbędnych ceregieli przedstawiam Wam przepis na...

Ucieraniec czekoladowo - porzeczkowy

2 duże kubki mąki krupczatki
kostka margaryny
szklanka cukru (może być po połowie białego i brązowego)
7 jajek
kopiasta łyżeczka proszku do pieczenia (może być półtorej łyżeczki)
tabliczka mlecznej czekolady
2,5 szklanki mieszanych porzeczek, oczyszczonych z szypułek

Miękką margarynę utrzeć z cukrem, następnie dodać jajka, znowu ucierać przez chwilę, aż wszystko się ładnie połączy. Na końcu dodać mąkę z proszkiem, delikatnie zmiksować. Czekoladę dość grubo posiekać, dodać do ciasta, jeszcze raz wymieszać, by czekolada się równomiernie rozłożyła. Ciasto przelać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, posypać porzeczkami. Piec w 170 stopniach (termoobieg) do suchego patyczka (u mnie trwało to około 35 minut).


Ktoś mi (chyba z zazdrości) powiedział, że połączenie porzeczek i czekolady będzie całkowitym niewypałem... Cóż, po całej blasze zjedzonej przez rodzinkę (oraz innych krewnych i znajomych królika) muszę z "bólem serca" stwierdzić, że powinien to odszczekać ;)

sobota, 28 lipca 2012

MALEŃKA ZAPOWIEDŹ

Przydomowe porzeczki w tym roku pięknie obrodziły, dzięki Bogu. Ciasto siedzi w piekarniku - więcej o nim już niedługo...


poniedziałek, 9 lipca 2012

MUSZĘ TU WRÓCIĆ, CHCĘ TU WRÓCIĆ.

To był ciężki czas. Czas pełen niepokoju, pełen pracy, nowych nadziei, wyzwań. Czy był to także czas spędzony w kuchni? Pośrednio, bo nie zawsze się chciało i nie zawsze była okazja, aby cokolwiek zrobić. Wielu rzeczy nie udało mi się sfotografować, wiele mnie ominęło po prostu przez moje nagminne lenistwo, nieróbstwo, jakkolwiek by to nazwać.
Zaczynając okres wakacji uciekłam do mojego rodzinnego Radomia, by przypomnieć sobie, jak to jest gotować, żyć jedzeniem, pochłaniać zapachy i smaki. Przyjechałam tu też po to, aby wrócić tu, do bloga, który przecież jest moim najpiękniejszym i najbardziej smakowitym dzieckiem. Czy się udało? Chyba tak, bo zaczynam na nowo odczuwać zapał do pracy i potrzebę dzielenia się tym, co robię z innymi ludźmi. Z pewnością nie pozwolę, żeby moje blogowe dziecko umarło przez zaniedbanie i zapomnienie. Do przyszłego roku szkolnego jeszcze mnóstwo czasu, w międzyczasie kilka ważnych uroczystości, na które będę miała okazje pogotować - najważniejszą z nich będzie moje wkroczenie w dorosłe życie (czasem myślę "hola, hola! czy to już? za szybko!"). W planach chciałabym już widzieć tort, ale jeszcze miesiąc czasu do tego dnia, miesiąc i jeden dzień, także na spokojnie przeglądam wszelkie książki, wertuję internet i inspiruję się, imaginując swoje pierwsze ciasto zrobione w prawnej dorosłości.
Dziś przeszłam kolejną przygodę z pierogami. Od małego jest to jedna z moich ulubionych potraw. Zawsze, gdy przyjeżdżam do babci, pierwszą moją zachcianką kulinarną są, co oczywiste, pierogi, koniecznie ruskie, odsmażane, z okrasą. Tym razem babcia odpoczywa, ja robię. No, może przesadziłam - ja robię, babcia upiększa falbankami, których procesu tworzenia jeszcze nie opanowałam. Mój eksperyment pierogowy - kasza gryczana, twaróg, mięta. Z dobrym skutkiem, czego się obydwie nie spodziewałyśmy. Następnym razem dodam mniej soli, bo tym razem ociupinkę za dużo mi się sypnęło, no i mniej rozgotuję kaszę - ot, to takie małe potknięcia.
A co do przepisu na ciasto - nie ma idealnych proporcji, ale o tym napiszę już w przepisie.


Pierogi z farszem z kaszy gryczanej i twarogu z nutką mięty

ciasto:
Zawsze biorę "na oko" mąki wrocławskiej, do tego trochę mąki ziemniaczanej i tyle ciepłej wody, dodawanej stopniowo przy zagniataniu, aby ciasto na sam koniec było dość luźne, co czuć pod palcami - mniej więcej 400-450g mąki zwykłej, 50g mąki ziemniaczanej i wody tyle, co w małym garnuszku do mleka, ewentualnie trochę więcej w razie potrzeby. Na stolnicy należy zrobić "wulkan" z mąki, w środku zrobić dołek, dosypać mąkę ziemniaczaną, po czym delikatnie połączyć. W zrobiony uprzednio dołeczek wlewać stopniowo po trochu wody i zagniatać, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Jeśli zostanie ciasta, nie wyrzucajcie go! Ja w takich sytuacjach robię pierogi z czymkolwiek - zazwyczaj znajdą się w domu jakieś jabłka, pomarańcze, śliwki, mrożone truskawki i szpinak, trochę mięsa z rosołu, albo resztka twarogu ze śniadania. Nie marnujcie tego, a wykorzystajcie do stworzenia nowego farszu do pierogów.

farsz:
po 3-4 szklanki ugotowanej kaszy gryczanej i tłustego twarogu
duża cebula
kilka listków mięty
jajko
olej do podsmażenia cebuli
sól, pieprz
Kaszę ugotować, byleby się nie kleiła zbytnio. Cebulę pokroić w drobną kostkę, zeszklić na oleju. Kaszę i cebulę dodać do twarogu, wbić surowe jajko, wymieszać, dodać drobno posiekaną miętę, doprawić solą i pieprzem. Odstawić na pół godziny do lodówki.

A co do samego lepienia pierogów - u mnie w domu od zawsze robiło się tak, że nie rozwałkowywało się całego ciasta i wycinało kółka szklanką, a toczyło się wałeczki takie, jak na kopytka, ucinało po kawałku, rozpłaszczało te kawałeczki na małe krążki (jak na zdjęciu), obsypywało mąką z obu stron i dopiero wałkowało na cienkie placki. Takiej zasady mnie nauczono, i ja ją kultywuję. Oczywiście jeśli komuś brak czasu, albo po prostu bardziej lubi wykrawać szklanką - nie ma tu ograniczeń.
Po rozwałkowaniu placuszków kładziemy na nich po dużej łyżce farszu, zlepiamy i brzeg ozdabiamy według uznania.
Pierogi gotujemy niewielkimi partiami w osolonej lekko wodzie z dodatkiem oleju (to zapobiega sklejaniu), tuż po wrzuceniu należy delikatnie przemieszać je drewnianą łyżką, następnie zmniejszyć ogień i czekać, aż wypłyną.

I chyba tyle filozofii, później już tylko odsmażać, mrozić, zalewać sosami, skwarkami, albo czym tam sobie kto lubi. Ja najbardziej lubię odsmażone, dziś były bez okrasy, ale i tak moje i pyszne.



A to już ja i moje cioteczne rodzeństwo. Pierwsze dni wakacji na wsi i pierwsze spotkania z żywym i świeżym, co idzie z początkiem lata. Nasz mały Felek rośnie i jest najsłodszym kotkiem na świecie.


ps. a zdjęcia pierożków są z telefonu - zgodnie z zaleceniem dyrektora LP robimy sztukę dla biedoty, telefonem i resztkami kredek

sobota, 17 marca 2012

BARDZO CIĘŻKO, ALE ZAWSZE!


Chwilowo odmawiam posługi w kuchni, w domu, ogólnie nie żyję niczym innym jak tylko szkołą. Podrzucę tylko przepis, o którym całkiem zapomniałam i zdjęcia, które pokochałam tuż po zrobieniu. Do pracy, rodacy i do chorowania!


Sałatka makaronowa

2 szklanki ugotowanego makaronu
opakowanie sera feta
2 duże pomidory
czerwona papryka
puszka kukurydzy
oliwa, sok z cytryny, zioła prowansalskie, sól i pieprz

Ser, pomidory i paprykę pokroić w kostkę. Kukurydzę osączyć z zalewy. Wymieszać wszystkie składniki, doprawić. Odstawić na pół godziny w chłodne miejsce.

Et voila - człowiek z braku czasu wszystkiego się nauczy. Pozdrawiam Was wszystkich jedzeniowo :)


PS. udziałujemy tu:


niedziela, 12 lutego 2012

C`EST LA VIE!


Absolutnie, nawet w najśmielszych snach i marzeniach nie spodziewałam się, że kiedyś wygram COŚ TAKIEGO. Otóż cała historia zaczęła się od tego, że trafiłam przypadkiem na konkurs "Palette - odkryj swój blask", i jak to na mnie przystało, nie umiałam przejść obok tego obojętnie. Wstawiłam zdjęcie, napisałam co robię, aby zabłysnąć i pozostało mi czekać (oczywiście nie licząc nadziei na jakiekolwiek głosy od całej zacnej społeczności internetowej). Ni stąd, ni zowąd po tygodniu otrzymałam maila, że jestem laureatką nagrody tygodniowej - więc jednak ktoś na mnie głosował. Oczywiście w tym momencie pojawiła się jakaś mała myśl, że fajnie by było zostać laureatką nagrody głównej i przejść bajkową metamorfozę, jednak szybko wypędziłam te złudne marzenia z głowy, coby sobie nie zaprzątać tym wszystkim umysłu w najgorszym okresie życia ucznia (czyt. pod koniec semestru). Ogłoszenie zwycięzców nastąpiło 15 stycznia (o ile dobrze pamiętam), więc z czystej ciekawości zajrzałam tam, żeby dowiedzieć się, które z pań zostały szczęśliwie wytypowane do metamorfozy - i tutaj największe zaskoczenie w moim życiu. Na pierwszym zdjęciu moja zacna facjata! Rzecz niebywała, niespodziewana, kompletnie cudowna.
Doszło do tego, stało się, mój wielki trip do Warszawy, pierwszy samotny, ale i bardzo owocny. Pierwszego dnia zmieniłam (a raczej poprawiłam, chociaż może ładniej by brzmiało "poprawiono mi") kolor włosów z mojej matowej szatynki na szatynkę złotą w słońcu podchodzącą pod brązowo-miedziano-złotą z refleksem na grzywce. Oprócz tego, spędziłam kilka cudownych, acz męczących godzin w centrum handlowym w poszukiwaniu idealnych ubrań do sesji, która miała się odbyć następnego dnia. Wymęczona, ale szczęśliwa wróciłam do hotelu i przez cały czas nie mogłam uwierzyć w to, co działo się dookoła mnie.
Niedziela rozpoczęła się akcentem kulinarnym. Razem z dziewczynami, które też były zwyciężczyniami, zeszłyśmy na śniadanie. Szczerze powiedziawszy TAKIEGO luksusu nie odczułam jeszcze nigdy. Przynajmniej luksusu jedzeniowego. Przeróżne pieczywa, sery, szynki, owoce, płatki do mleka w maleńkich pudełeczkach. Dodatkowo przepyszna kawa i nutella na jedną bułeczkę. Gdybym mogła, z pewnością zostałabym na tym śniadaniu przez cały dzień i tylko jadła, jadła, jadła. To był dzień, w którym na nowo uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham jeść. Nawet nie w wielkich ilościach - wystarczy mi spróbować maleńki kęs, rozpoznać smak i zachwycać się nim przez resztę dnia.
I wreszcie sesja. Nie czułam skrępowania, raczej miałam wrażenie, że wszyscy się dobrze znamy, jesteśmy rodziną (całkiem sporą) i świetnie się ze sobą dogadujemy. Właśnie tego życzyłabym sobie na każdej sesji, która mnie spotka w życiu. Nie powiem - było też bardzo przyjemnie przez ten cały czas pozowania czuć się jak gwiazda, czego bardzo potrzebowałam ostatnimi czasy. Uciekłam od swojej codzienności, zapomniałam o problemach, miałam po prostu swoją osobistą, nieco intymną bajkę, utkaną w mojej głowie przez samą siebie i ludzi, z którymi miałam okazję pracować. I tutaj chciałabym podziękować: Mateuszowi z salonu Le Desir (http://www.ledesir.pl/) - za moje "nowe" włosy i duchowe podbudowanie. Bożenie - najlepszej stylistce, dzięki której zaczęłam odkrywać siebie na nowo i tak samo na nowo pokochałam wysokie obcasy. Adiemu - producentowi sesji, za opiekę nad nami trzema i za to, że w dużej mierze dzięki niemu te dwa dni dla mnie przebiegły pod hasłem "fajna z nas rodzinka". Anecie (http://www.anetapaciorek.iportfolio.pl/) - za przepiękny makijaż i fryzurę na sesji. Czarodziejce Ani (http://www.fotografka.eu/) - za zaczarowanie mojego świata i utrwalenie tych wspaniałych momentów na zdjęciach. Dziękuję też dziewczynom, które wygrały, Karolinie i Paulinie za ten weekend, który spędziłyśmy razem poznając siebie nawzajem. Niewymienionym, tym, o których przypadkowo zapomniałam - też wielkie podziękowania, bo to oni, razem z osobami wymienionymi, zbudowali mnie na nowo.
Na koniec, jak już przystało, zdjęcia z sesji.









Bonusowo - nasza "familia" :)


Aaach, i całkiem zapomniałam o FILMIKU! Tak wyglądała sesja z innej perspektywy - jak widać, praca wre.

wtorek, 17 stycznia 2012

KREMOWO

Dobry i kit, gdy nie ma co zjeść. Ale ponoć znacznie lepsza jest ZUPA. A według mnie lepsze od zup są kremy, których jestem zagorzałą wielbicielką nie od dziś. Jakiś czas temu z samego rana postanowiłam, że wrócę do tych delikatnych, niezbyt gęstych i w czystej postaci. Tym razem padło na całkowitą improwizację, która stała się udaną wariacją na temat pomidorówki.
Musicie mi jednak kolejny raz wybaczyć zdjęcie - tak roztrzepane dziewczę jak ja nie jest niestety w stanie pamiętać o tym, by zabrać za każdym razem aparat do domu.

Krem pomidorowo-cukiniowy z nutką curry

puszka krojonych pomidorów
2-2,5 szklanki bulionu warzywnego
niewielka cukinia
duża czerwona papryka
cebula
małe słodkie jabłko
sól, pieprz, curry, imbir, chilli
olej
jogurt do przybrania

Cebulę pokroić w pióra, zeszklić na rozgrzanym w rondlu oleju. Cukinię i paprykę pokroić w kostkę, dodać do cebuli i chwilkę przesmażyć (ok. 5 min), następnie podlać wodą i dusić pod przykryciem. Gdy warzywa zmiękną, dodać pomidory i pokrojone w dużą kostkę jabłko. Zalać bulionem i zagotować. Następnie zblendować i doprawić.
Przed podaniem udekorować łyżeczką jogurtu.


Lubię takie szybkie, mało skomplikowane dania, które robię nawet wtedy, kiedy wszystkiego mi się odechciewa. I chyba dziś też jest taki "odechciany" dzień. Więc... Pora do kuchni!

czwartek, 5 stycznia 2012

CHOROBLIWIE ZAPRASZAM

Tak, tak, dopadło mnie, siedzę i smarkam. To chyba tak z okazji Nowego Roku, żeby mi było weselej. Ale nic tam! Do poniedziałku muszę być zdrowa, chociażby ze względu na ostatnie poprawki związane z końcem półrocza (a mus, to mus).
O Sylwestrze powiem w wielkim skrócie - krótki, fajny i pyszny przede wszystkim. Niestety przed natychmiastowym zjedzeniem uchroniłam tylko jedno ciasto, które pokażę Wam w następnym poście. Tak czy siak - to był bardzo dobry początek tego 2012 roku, bynajmniej na niego nie narzekam.
Przy okazji chciałam zaprosić Was na mojego drugiego, fotograficznego bloga, którego po długim czasie reaktywowałam - http://dzikirysz.blogspot.com/
Pozdrowienia z łóżkowa!