poniedziałek, 9 lipca 2012

MUSZĘ TU WRÓCIĆ, CHCĘ TU WRÓCIĆ.

To był ciężki czas. Czas pełen niepokoju, pełen pracy, nowych nadziei, wyzwań. Czy był to także czas spędzony w kuchni? Pośrednio, bo nie zawsze się chciało i nie zawsze była okazja, aby cokolwiek zrobić. Wielu rzeczy nie udało mi się sfotografować, wiele mnie ominęło po prostu przez moje nagminne lenistwo, nieróbstwo, jakkolwiek by to nazwać.
Zaczynając okres wakacji uciekłam do mojego rodzinnego Radomia, by przypomnieć sobie, jak to jest gotować, żyć jedzeniem, pochłaniać zapachy i smaki. Przyjechałam tu też po to, aby wrócić tu, do bloga, który przecież jest moim najpiękniejszym i najbardziej smakowitym dzieckiem. Czy się udało? Chyba tak, bo zaczynam na nowo odczuwać zapał do pracy i potrzebę dzielenia się tym, co robię z innymi ludźmi. Z pewnością nie pozwolę, żeby moje blogowe dziecko umarło przez zaniedbanie i zapomnienie. Do przyszłego roku szkolnego jeszcze mnóstwo czasu, w międzyczasie kilka ważnych uroczystości, na które będę miała okazje pogotować - najważniejszą z nich będzie moje wkroczenie w dorosłe życie (czasem myślę "hola, hola! czy to już? za szybko!"). W planach chciałabym już widzieć tort, ale jeszcze miesiąc czasu do tego dnia, miesiąc i jeden dzień, także na spokojnie przeglądam wszelkie książki, wertuję internet i inspiruję się, imaginując swoje pierwsze ciasto zrobione w prawnej dorosłości.
Dziś przeszłam kolejną przygodę z pierogami. Od małego jest to jedna z moich ulubionych potraw. Zawsze, gdy przyjeżdżam do babci, pierwszą moją zachcianką kulinarną są, co oczywiste, pierogi, koniecznie ruskie, odsmażane, z okrasą. Tym razem babcia odpoczywa, ja robię. No, może przesadziłam - ja robię, babcia upiększa falbankami, których procesu tworzenia jeszcze nie opanowałam. Mój eksperyment pierogowy - kasza gryczana, twaróg, mięta. Z dobrym skutkiem, czego się obydwie nie spodziewałyśmy. Następnym razem dodam mniej soli, bo tym razem ociupinkę za dużo mi się sypnęło, no i mniej rozgotuję kaszę - ot, to takie małe potknięcia.
A co do przepisu na ciasto - nie ma idealnych proporcji, ale o tym napiszę już w przepisie.


Pierogi z farszem z kaszy gryczanej i twarogu z nutką mięty

ciasto:
Zawsze biorę "na oko" mąki wrocławskiej, do tego trochę mąki ziemniaczanej i tyle ciepłej wody, dodawanej stopniowo przy zagniataniu, aby ciasto na sam koniec było dość luźne, co czuć pod palcami - mniej więcej 400-450g mąki zwykłej, 50g mąki ziemniaczanej i wody tyle, co w małym garnuszku do mleka, ewentualnie trochę więcej w razie potrzeby. Na stolnicy należy zrobić "wulkan" z mąki, w środku zrobić dołek, dosypać mąkę ziemniaczaną, po czym delikatnie połączyć. W zrobiony uprzednio dołeczek wlewać stopniowo po trochu wody i zagniatać, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Jeśli zostanie ciasta, nie wyrzucajcie go! Ja w takich sytuacjach robię pierogi z czymkolwiek - zazwyczaj znajdą się w domu jakieś jabłka, pomarańcze, śliwki, mrożone truskawki i szpinak, trochę mięsa z rosołu, albo resztka twarogu ze śniadania. Nie marnujcie tego, a wykorzystajcie do stworzenia nowego farszu do pierogów.

farsz:
po 3-4 szklanki ugotowanej kaszy gryczanej i tłustego twarogu
duża cebula
kilka listków mięty
jajko
olej do podsmażenia cebuli
sól, pieprz
Kaszę ugotować, byleby się nie kleiła zbytnio. Cebulę pokroić w drobną kostkę, zeszklić na oleju. Kaszę i cebulę dodać do twarogu, wbić surowe jajko, wymieszać, dodać drobno posiekaną miętę, doprawić solą i pieprzem. Odstawić na pół godziny do lodówki.

A co do samego lepienia pierogów - u mnie w domu od zawsze robiło się tak, że nie rozwałkowywało się całego ciasta i wycinało kółka szklanką, a toczyło się wałeczki takie, jak na kopytka, ucinało po kawałku, rozpłaszczało te kawałeczki na małe krążki (jak na zdjęciu), obsypywało mąką z obu stron i dopiero wałkowało na cienkie placki. Takiej zasady mnie nauczono, i ja ją kultywuję. Oczywiście jeśli komuś brak czasu, albo po prostu bardziej lubi wykrawać szklanką - nie ma tu ograniczeń.
Po rozwałkowaniu placuszków kładziemy na nich po dużej łyżce farszu, zlepiamy i brzeg ozdabiamy według uznania.
Pierogi gotujemy niewielkimi partiami w osolonej lekko wodzie z dodatkiem oleju (to zapobiega sklejaniu), tuż po wrzuceniu należy delikatnie przemieszać je drewnianą łyżką, następnie zmniejszyć ogień i czekać, aż wypłyną.

I chyba tyle filozofii, później już tylko odsmażać, mrozić, zalewać sosami, skwarkami, albo czym tam sobie kto lubi. Ja najbardziej lubię odsmażone, dziś były bez okrasy, ale i tak moje i pyszne.



A to już ja i moje cioteczne rodzeństwo. Pierwsze dni wakacji na wsi i pierwsze spotkania z żywym i świeżym, co idzie z początkiem lata. Nasz mały Felek rośnie i jest najsłodszym kotkiem na świecie.


ps. a zdjęcia pierożków są z telefonu - zgodnie z zaleceniem dyrektora LP robimy sztukę dla biedoty, telefonem i resztkami kredek

3 komentarze:

  1. świetny wpis i pyszne pierogi. Bardzo rodzinnie u Ciebie. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  2. No kochaniutka... pierożki jak ta lala... pysznie się prezentują, warte wypróbowania - robiłam z z serem i kaszą jaglaną, takich jeszcze nie więc wędrują na listę;
    a Ty odpoczęłaś od bloga więc teraz zakasaj rękawki i zadziwiaj nas swymi pomysłami, którymi molestujesz swą kuchnię a my wierni czytelnicy kulinarnych blogów będziemy naśladować Twe poczynania:-)
    fajnie że jesteś znów!

    OdpowiedzUsuń
  3. Och, och, znam i uwielbiam te pierogi. Kto nie próbował to polecam, koniecznie!
    A jakie śliczne brzeżki!
    P.s. Wspaniały nagłówek i nazwa bloga :)

    OdpowiedzUsuń