czwartek, 28 lipca 2011

RÓŻOWY ARBUZEK


Arbuzek to dzieło przypadku. Powstał ni stąd - ni z owąd. Po prostu mama przyniosła spory kawał arbuza i powiedziała "zróbmy ciasto". No i zrobiłyśmy. I po raz kolejny nie są to żadne cukiernicze wygibasy, a cudowna prostota, którą najprawdopodobniej (a przynajmniej taką mam nadzieję) będę czcić aż do końca swoich dni.


Arbuzek

biszkopt:
6 jaj
szklanka mąki
szklanka cukru (+ opakowanie cukru wanilinowego)
kopiasta łyżeczka proszku do pieczenia

masa jogurtowo - arbuzowa:
duży jogurt naturalny
3/4 dużego kubka śmietany 18%
2 galaretki truskawkowe
0,5 litra wody
ćwiartka niewielkiego arbuza

+ opakowanie galaretki porzeczkowej

Biszkopt upiec zgodnie z tym przepisem klik. Arbuza wypestkować i pokroić w drobne kawałki. Jogurt połączyć ze śmietaną. Galaretki rozpuścić, pozostawić do ostygnięcia, gdy będą już chłodne, wymieszać z jogurtem. Odstawić w chłodne miejsce. Gdy już masa jogurtowa będzie tężała, dodać arbuza i delikatnie wymieszać. Wyłożyć masę na chłodny biszkopt, zalać lekko stężałą galaretką porzeczkową.


Proste jak drut, a jakie pyszne :) Sama zjadłam wczoraj jakieś 4 kawałki (a może i 5, nawet już nie pamiętam) i pewnie pójdzie mi dobrze w to, co nie trzeba, ale cóż ja poradzę? Nie umiem sobie odmawiać takich małych grzeszków, które, a jakżeby inaczej, pozwalają patrzeć na świat przez RÓŻOWE okulary...

wtorek, 19 lipca 2011

HISTORYCZNE LECZO


Tak, tak, leczo to w mojej rodzinie potrawa iście historyczna - tak dokładnie nikt nie wie, kiedy się u nas pojawiła, ale z pewnością było to strasznie dawno temu, kiedy mnie jeszcze nie było na tym świecie. Oczywiście samo w sobie leczo ewaluowało, zmieniały się składniki, ich proporcje, dodawane przyprawy... Od maleńkości patrzyłam, jak mama i babcia gotowały leczo w upalne lipcowe poranki, tę tradycję przejęłam od nich już jakoś prawie dorosła kobietka. Przyznam się też bez bicia, że jako dziecko strasznie nie lubiłam leczo, nie podchodziło mi ono tak mniej więcej do 12 roku życia, kiedy to całkiem przypadkiem zmienił mi się smak i zaczęłam z trochę innej perspektywy patrzeć na kuchnię, no i kiedy powoli wkroczyłam w fazę szukania "swoich" smaków. Leczo nie jest tym czymś, co mogłabym jeść codziennie, ale nie przeczę, że na tę potrawę czekam cały rok, aż do wakacji, gdy zaczynają rosnąć cukinie, papryka... W tym roku leczo robię ja - po mojemu, z praktycznie samej cukinii.


Leczo

3 średnie cukinie
4-5 średnich cebul
2 duże pomidory
puszka pomidorów krojonych
duża łyżka przecieru pomidorowego
3 zielone papryki
sól, pieprz, zioła prowansalskie
trochę oliwy
ewentualnie 6 parówek lub zdrowy kawał kiełbasy

Cukinię przekroić wzdłuż, następnie każdą połówkę znowu wzdłuż i dopiero na centymetrowe plastry. Cebulę posiekać na piórka, pomidory w dużą kostkę, tak samo paprykę. W dużym garnku podgrzać oliwę, poddusić cebulę (można dolać odrobinę wody). Gdy już będzie szklista wrzucić paprykę, mieszać do 5 minut, aż papryka będzie dość miękka. Dodać cukinię i dusić do miękkości, co jakiś czas mieszając. Na końcu do garnka przełożyć pomidory (te świeże i te z puszki) i przecier, doprawić. Jeśli ktoś ma smaka na leczo w wersji z mięsem - wrzucić pokrojone parówki lub kiełbasę.


W sumie to jedna z najprostszych rzeczy, jaką można ugotować. Przynajmniej takie jest moje zdanie.
A miałam się odchudzać, hahaha... :)

poniedziałek, 18 lipca 2011

CAŁKIEM NIEZŁY ANANASEK


Lubię piec, strasznie lubię. Oczywiście nie mogę postrzegać swojej osoby jako jakiegoś wybitnego cukiernika, ale mimo wszystko jak na swój wiek nie jestem w tej dziedzinie najgorsza i co najważniejsze, ciągle się szkolę. Wczorajszego wieczoru naszła nas (czyt. mnie i resztę mojej domowej kompanii) straszna ochota na dobre ciasto, które nie będzie potrzebowało zbyt wiele czasu - a było już dobrze po 20, kiedy zaczęłam je robić - no i na dodatek przypadnie do gustu nawet mojemu maksymalnie wybrednemu ojczymowi. Chwyciłam za książkę "103 ciasta siostry Anastazji" i wybór padł na pierwsze ciasto - ananaska, jednak w mojej własnej, letnio - uproszczonej wersji na lipcowe wieczory.


Ananasek

na podstawie przepisu s. Anastazji Pustelnik
z książki "103 ciasta siostry Anastazji"

biszkopt:
6 jaj
szklanka cukru
szklanka mąki
czubata łyżeczka proszku do pieczenia

krem:
puszka ananasów
budyń waniliowy
niepełna szklanka wiórków kokosowych

dodatkowo dwie duże nektarynki

Biszkopt: białka ubić z cukrem i żółtkami, dodać mąkę z proszkiem i wymieszać łyżką. Przelać do formy, piec około 40 minut w 160 stopniach. Po upieczeniu wystudzić.

Krem: ananasy odsączyć, pokroić w kostkę. Budyń ugotować na soku, dodać ananasy i wiórki, wymieszać, ostudzić.

Krem wyłożyć na upieczony biszkopt, przykryć nektarynkami pokrojonymi w cienkie plasterki.


I praktycznie w godzinkę miałam ciasto. Został jeszcze mały kawałek, taki "na ciężkie czasy", w sumie nawet się nie spodziewałam, że cała blacha tak szybko zejdzie - ale tak to już jest, jak się ma w domu CIASTECZKOWE POTWORY :)

piątek, 15 lipca 2011

CZEKOLADOWE SZKLANKI NA ZŁĄ POGODĘ.


Baaardzo dawno temu, w chłodny, deszczowy dzień (zresztą taki sam, jak ten dzisiejszy) naszła mnie straszna ochota na coś słodkiego i czekoladowego. Dodam więcej - mocno czekoladowego i jeszcze mocniej słodkiego. Obrałam kierunek "kuchnia/lodówka/szafki" - no i znalazłam to, czego tak bardzo było mi potrzeba. Na poczekaniu wymyśliłam sobie mało skomplikowany przepisik i zabrałam się do roboty. Jak się okazało, mój pomysł okazał się strzałem w 10, bo poszło całkiem szybko i nie zmęczyłam się ani troszeczkę. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś wrócę do tego deseru, chciałabym bardzo, ale jest tyle przepisów do wypróbowania... Oby mnie naszło drugi raz na czekoladę!
Z podanych proporcji wyjdą około 3 szklanki, jak zostanie - najlepiej wyjeść palcem z miski, odstresowuje i przynajmniej mi pozwala na chwilkę wrócić do czasów dzieciństwa.


Czekoladowe szklanki

2 żółtka
1 białko
po ćwierć tabliczki gorzkiej i mlecznej czekolady
1/3 szklanki cukru (mniej - więcej, według własnego smaku)
szczypta soli
12 biszkoptów
wiśnie w alkoholu
likier wiśniowy do polania ciastek

Białko oprószyć solą, ubić na sztywną pianę. W oddzielnym naczyniu przygotować kogel mogel z żółtek i cukru. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, po ostygnięciu połączyć koglem moglem. Na końcu dodać pianę z białka i delikatnie wymieszać. Wiśnie odsączyć z alkoholu. Na koniec najprzyjemniejsza część, czyli układanie - na sam spód kruszymy po 2 biszkopty, zalewamy 2 łyżeczkami likieru, na to masa czekoladowa, kilka wiśni, masa, jeden biszkopt i łyżeczka likieru, masa, biszkopt i likier, masa i wiśnie na wierzch. Gotowy deser wstawić na godzinę do lodówki.
Oczywiście można nie dodawać białka, wtedy masa będzie bardziej zawiesista, ale jednocześnie należy zwiększyć ilość żółtek do 3.

wtorek, 12 lipca 2011

WRACAMY NA POKŁAD.

Przepraszam Was za swoją praktycznie miesięczną absencję, niestety ciechocińskie sanatorium nie dało mi internetu i zdolności napisania czegokolwiek, także nie miejcie mi za złe tego, że blog na jakiś czas zamarł.
Na publikację czeka (hoho!) kilka przepisów, dużo wspomnień, dziesiątki zdjęć. W miarę czasu - a mamy przecież wakacje - postaram się wszystko uzupełnić najszybciej jak umiem.
Ściskam Was strasznie mocno z zimnej i deszczowej Dziury!